Sylwia Krzemianowska | sztuka życia

mk2Od lat jest Pan donatorem Muzeum Fryderyka Chopina w Warszawie. Największym i najbardziej hojnym – cały czas sztuka, która zdeterminowała Pana życie.

Zawsze kochałem muzykę, i zawsze była ona obecna w moim życiu. Moi rodzice, którzy to zauważyli, kiedy miałem 14 lat zapisali mnie na lekcje gry na fortepianie. Jeździłem z pobliskiego Piaseczna pociągiem do Warszawy na Plac Narutowicza,  nie daleko Dworca Głównego na lekcje muzyki. Czasami te podróże obfitowały w przygody, były różne pokusy, np. żeby w Piasecznie nie kupić biletu, tylko lody w Warszawie. Raz złapał mnie kontroler biletów i… wsadził do aresztu na dworcu. Bałem się, że zawiadomi rodziców, ale zawiadomił moją Panią Profesor. Przyszła Kochana i zapłaciła za mnie, i nigdy nie opowiedziała tego moim rodzicom. Potem wojsko – miałem ten zmysł artystyczny – zacząłem śpiewać, stworzyliśmy zespół z kolegami, jeździliśmy z koncertami, braliśmy udział w konkursach i to się bardzo podobało. W 1966 roku zdobyłem I miejsce w Konkursie Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Dyplomy z eliminacji i za zdobycie I miejsca mam do tej pory, później Artystyczny Reprezentacyjny Zespół Wojska Polskiego, ale też w mundurze.  Podczas ostatnich miesięcy spędzonych w wojsku był nabór do „Mazowsza” – pojechałem i … ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zdałem egzaminy i zostałem przyjęty przez panią Mirę Zimińską-Sygietyńska (założycielka Zespołu Pieśni I Tańca Mazowsze) – powiedziała jak tylko skończysz wojsko – przyjeżdżaj. Z „Mazowszem” zjeździłem pół Europy, nie zdecydowałem się na ucieczkę, bo nie chciałem nikomu przysparzać kłopotów. Dostałem paszport na prywatny wyjazd do Francji i USA, w 1972 roku oczywiście z zamiarem jak każdy, że zarobię i wrócę.

Wyjeżdżając nie myślałem o tym, że życie się tak ułoży, że zostanę przez ponad 30 lat poza Polską, ale tam w Paryżu, wszedłem w inny świat i zaprzyjaźniłem się ze wspaniałym ludźmi, z cudownym człowiekiem i wielkim pisarzem Carlosem Fuentesem, który był już wtedy Ambasadorem Meksyku w Paryżu, z jego I sekretarzem, którym był Sergio Pitol.  To w ogóle była taka „literacka ambasada”. Pisywaliśmy do siebie jeszcze jak mieszkałem w Polsce, i raptem świat się zmienia, staje się inny zmieniają się zainteresowania, ludzie wokół. Od moich przyjaciół dowiaduje się, że przyjeżdża Juan Soriano, artysta, który osiem lat mieszkał we Włoszech, Fuetes mi mówi – przyjeżdża mój przyjaciel robić grafiki dla Olivetti. Poznaje Juana, trafiamy na jakiś wspólny obiad, ja trochę zgubiony, ale zafascynowany tym światem i zupełnie innym stylem życia, pełnym tak wielu możliwości ale nie bardzo wiedzący w jakim kierunku iść i co dalej zrobić ze swoim życiem. Zawsze interesowałem się sztukami pięknymi i najbliższa była mi muzyka. Wcześniej śpiewanie w Mazowszu, prześpiewałem przecież całe wojsko. Potem ten świat sztuk pięknych, który zafascynował mnie bez reszty i pochłonął, chociaż nigdy go nie studiowałem, ale zawsze miałem w sobie wrażliwość na sztukę. I tak chodziliśmy z Juanem po ulicach Paryża, chodziliśmy i rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i tak się stało, że Juan został moim towarzyszem na ponad 30 lat. Paryż mnie uwiódł, a Meksyk przyszedł do  mnie w tym Paryżu. Spędziliśmy tam kilka lat z Juanem – w środowisku artystów, literatów, często odwiedzał nas Julio Cortázar, częstym gościem był również Fuetes i inni meksykańscy pisarze, poeci, artyści. Paryż ma w sobie tą magię. Cortázar był wspaniałym człowiekiem, słuchaliśmy razem tang argentyńskich, z Juanem sprzeczali się o Fidela Castro.  Fuentes był Ambasadorem Meksyku, przychodziło wiele znakomitości. To były piękne czasy. Dużo teqili, okoliczne knajpki i restauracje po przyjęciach i rautach w Ambasadzie. Później po przyjęciu włóczyliśmy się po Paryżu do rana. Pamiętam taki moment kiedy siedzieliśmy po jednym z przyjęć w restauracji i Soriano, siedzący nie daleko mnie nagle zniknął pod stołem, po jakimś czasie zauważyliśmy, że niektórzy goście przy okolicznych stolikach zaczęli dziwnie podskakiwać.  On w drodze z przyjęcia zgubił but… i intensywnie zaczął go szukać, tak intensywnie, że goście zaczęli protestować i obsługa wyrzuciła go w tym jednym bucie na zewnątrz. Ale chciał się znowu dostać do środka, więc zaczął stukać i przez uchylone mu w końcu drzwi, zamówił… najdroższą butelkę szampana. Oczywiście… niezwłocznie wpuszczono go do środka znowu.

Mówił Pan o wrażliwości na sztukę, z tym trzeba się urodzić,  tego się nie da nauczyć, jak powiedział kiedyś prof. Aleksander Jackowski, nie szkoła i nie dyplom decydują o tym czy ma się coś do powiedzenia w sztuce, decyduje talent, pasja i osobowość.

Wszystko istnieje na wyciągnięcie ręki, muzea, galerie, albumy, biblioteki. Nie trzeba kończyć Akademii Sztuk Pięknych. Mi dyplom nie był nigdy do niczego potrzebny, moje zainteresowanie sztuką zrodziło się Paryżu z wewnętrznej potrzeby, tego kontaktu i poprzez obcowanie z wybitnymi artystami,  a to, że akurat był to Meksyk to przypadek. Zawsze miałem talent organizacyjny, nie potrafiłbym stworzyć dzieła sztuki, ale potrafię z tym co zostało już stworzone coś zrobić. Szybko zdobyłem wiele kontaktów i zacząłem organizować wystawy, oczywiście na początku z wieloma obawami, czy podołam, ale jak się podchodzi do tego z sercem i z jakąś już znajomością tematu – to sprawy układają się same. Zostałem marszandem, trwa to do tej pory i wypełnia całe moje życie. Jako marszand reprezentowałem kilku artystów meksykańskich. Soriano był jednak najważniejszy i w pewnym momencie zdecydowałem się  na Nim poprzestać. On tylko pracował, nie interesowały go interesy, często rozdawał swoje prace, zanim ja zająłem się profesjonalną promocją i sprzedażą jego dzieł. Nie interesowały go pieniądze, nic poza tworzeniem. Nie tworzył bardzo dużo, ale jak ktoś tworzy ponad 70 lat to zbierze się z tego pokaźny dorobek. Ja mam wyłączność na wszystkie dzieła Juana, jego rzeźby, formy do robienia odlewów do wykończenia serii. On robił 6+3 autorskie czyli 9. Wiele skończyło się już za jego życia, ale sporo jeszcze zostało i od czasu do czasu, je sprzedaję.  Jest rynek i są klienci, głównie w Meksyku i USA. To daje mi stałe zastrzyki finansowe i pozwala na kontynuację pracy.

Po kilku latach mieszkania w Paryżu, razem z Juanem Soriano wróciliście do Meksyku, co Pana tam urzekło?

W Meksyku mam więcej przyjaciół niż w Polsce, 6 miesięcy w roku spędzam tam – jest to moja druga ojczyzna. Kraj jest wspaniały, bogaty, cudowny z głęboko zakorzenionymi zdolnościami artystycznymi u najprostszych ludzi – oni ubóstwiają prace ręczne, tak jak Ci, którzy zamieszkiwali ten kraj przed Cortezem, przed odkryciem tamtej części świata przez Hiszpanów. Dalej istnieją, przychodzą do małych miasteczek na targi i to nie jest rzemiosło,  to są często dzieła sztuki, mają niezwykłe zdolności manualne dosłownie w genach. To jest u nich głęboko zakorzenione. Fascynujący kraj, pełen otwartych, życzliwych ludzi, mnie to bardzo tam uderzyło. Polska i Meksyk dwa tak odległe kraje, a jednocześnie tak podobnie zwariowane – z ludźmi lubiącymi fiesty i zabawy, czasami trochę przesadzającymi tu z wódką, tam z tequilą. To też był jakiś znak – moja pierwsza podróż do Meksyku, kiedy wylądowałem w środku miasta, bo lotnisko jest tak usytuowane, że ląduje się dosłownie między domami nie omalże. Jak już przyjechałem i wyszedłem z hotelu, żeby odetchnąć atmosferą tego miasta, poczuć je, wszedłem do niewielkiej restauracji i przy najbliższym stoliku siedziało dwóch bardzo typowych przedstawicieli tego kraju i rozmawiali, a na stoliku stała coca-cola – to jeszcze nic takiego, ale stała tez butelka… wódki wyborowej. Naszej, polskiej. Myślę sobie to jest jakiś ewidentny znak. Ale zanim nastąpiła ta podróż – to Meksyk przyszedł do mnie, albo ja do niego w Paryżu. To były moje pierwsze kroki poza Polską. Krótko byłem  w Stanach Zjednoczonych, potem we Francji, mam zresztą obywatelstwo francuskie, dom tam, wielu przyjaciół, spędzam część czasu we Francji. I przez przyjaciół, przez znajomych, przez nie wiadomo co, ale to tak właśnie rodzą się kontakty, tak się robi życie, poznaje ludzi, lubi ich, oni nas, i potem coś się zaczyna dziać w naszym życiu, tam zaczęło zmieniać się nagle moje życie, bo zmienił się świat wokół mnie.

Wróćmy do tematu chopinianów, bo to niezwykłe, jest Pan darczyńcą,  który najbardziej przyczynił się do rozbudowania kolekcji pamiątek po Fryderyku Chopinie w Polsce. Począwszy od 1999 roku podarował Pan muzeum 21 bezcennych listów, i w 2011 roku nabył Pan dla muzeum kolekcję 47 niezwykle cennych obiektów.

Myślę, że ich miejsce jest w Polsce. Jeśli chodzi o dokumenty, o których Pani wspomniała, znajdowały się one poza Polską i chociaż osoba, której dotyczą była Polakiem, to także kompozytorem światowej sławy – Fryderyk Chopin, który dla mnie ze względu na moją miłość do muzyki jest postacią szczególną. Ta muzyka i miłość do niej pozostały we mnie, kiedy nagle dowiedziałem się, że na aukcji w Nowym Yorku w którymś z domów aukcyjnych, gdzie licytowano pamiątki po Fryderyku Chopinie, osoba, która przyjechała z Polski i miała środki finansowe na zakup jednego z listów, który był bardzo ważny  dla Towarzystwa im. F. Chopina – nie kupiła go, bo zabrakło jej 1000 dolarów, no i przez te 1000 dolarów ten list, który był bardzo ważny zamiast trafić do zbiorów TiFC-u, trafił w ręce jakiegoś bogatego Teksańczyka, we mnie się nagle obudził „Polak-Bohater”. Skąd? Sam nie wiem. I złość, bo gdybym tam wtedy był, to dla mnie to 1000 dolarów nie stanowiło już takiego wielkiego problemu. Zacząłem rozmawiać  z przyjaciółmi i powiedziałem mojej przyjaciółce, Ewie Osińskiej polskiej pianistce, mieszkającej na stałe w Paryżu, że ponieważ obraca się cały czas w świecie muzyki jakby się nadarzyła jeszcze raz taka okazja, chcę zostać zawiadomiony.

No i było wiele okazji, i pewnym momencie okazało się, że jestem… drugim darczyńcą po Arturze Rubinsteinie. To przedziwne uczucie, taka postać jak Rubinstein – obywatel świata, znany wszędzie, który urodził się w Polsce, te wszystkie historie, pogmatwania naszej przeszłości, jego żydostwa, ta Łódź i Polska i on – pianista kochany przez cały świat. Przez tyle lat ofiarował Muzeum tyle pamiątek, ważnych dokumentów związanych z Chopinem, jego listy, i pewnym momencie zawiadamiają mnie, że ja brzydko mówiąc „przebiłem  Rubinsteina” w tych darowiznach. Dla mnie było to coś wspaniałego i bardzo wzruszającego, że mogłem pozwolić sobie na to, żeby tyle cennych pamiątek i listów mogło trafić do Polski. Chopin zmarł w Paryżu, wiele lat spędzając poza Polską, miał cały czas kontakt listowny z arystokracją polską. Wiele jego utworów jest dedykowanych przyjaciołom i rodzinie.  Te listy i pamiątki – to się wywozi, przywozi, kupują antykwariusze, potem sprzedają, to trafia na aukcje. Historia tych ostatnich kupionych pamiątek to zbiór ponad 40 listów ważnych w jego życiu, bo pisanych przez niego do rodziny. Dokumenty te wcześniej zostały uznane za zaginione, wiadomo było, że zostały przestudiowane przed II woja światową, były nawet częściowo publikowane w Polsce, ale zawsze były w prywatnych rękach rodziny Chopina, należały do potomków jego siostry. I nagle podczas II wojny światowej zaginęły. Zaginęła tak duża część rzeczy wtedy, że nie było to nic nadzwyczajnego, po tylu latach te dokumenty nagle pokazują się w Stanach Zjednoczonych – prywatni właściciele tych dokumentów postanowili je ujawnić, nie wiem co nimi kierowało, że po tylu latach zdecydowali się na ujawnienie ich i sprzedaż, ale pragnęli aby te dokumenty znalazły się w odpowiednim dla nich miejscu. Zawiadomili Narodowy Instytut im. Fryderyka Chopina w Warszawie, że są w posiadaniu tych dokumentów i są gotowi przystąpić do negocjacji i sprzedaży. Tam oczywiście zawrzało. To było jak bomba. Ważne było oczywiście stwierdzenie autentyczności tych dokumentów. Pozwolono na badania, ekspertyzy w Polsce i wróciły do USA. Nie było najmniejszej wątpliwości, że są autentyczne i wtedy zaczęto szukać środków, a ponieważ znali już mnie i pomogłem w kilku takich okazjach, zwrócono się do mnie o pomoc. Mnie to szalenie ekscytowało, zaczęły się negocjacje i… skończyły pozytywnie. Wszystko trafiło do Polski, była wspaniała prezentacja i wystawa. Dla mnie był to bardzo wzruszający moment, kiedy mięliśmy je w rękach i można było tego delikatnie dotknąć. Moment niesamowity i te listy często składające się z pozornie nic nieznaczących detali, ale życie składa się z takich detali przecież – co jadł, co myślał, gdzie pojechał, że znowu coś tam mu nie wyszło, opisuje przyjaciół. Patrzyłem na tego listy i one bardzo przypominają partytury pisane przez niego ręcznie. Te partytury to jest właściwie dzieło sztuki plastycznej samo w sobie. Pełne nerwu i takich emocji, widać kiedy coś mu nie idzie łatwo, ale za chwilę jest inaczej, lekko. Cieszę się, że się udało.

Pana powrót do Polski po latach, Owczarnia, ten ogród monumentalnych rzeźb. Dlaczego?

Mój powrót do Polski po tylu latach, wspomnienia, sentymenty, dawni koledzy, dawne miejsca, ale również Meksyk i jego prezentacja tutaj są dla mnie bardzo ważne sprawy. Meksyk jest dla mnie drugim po Paryżu najważniejszym miejscem.
Moment kiedy otworzyłem Ogród Rzeźb Juana Soriano – na otwarciu był Ambasador Meksyku, który był tak zachwycony i urzeczony tym miejscem, że powiedział Marek zróbmy to miejsce częścią Ambasady Meksyku, bo to jest miejsce tak wspaniałe. Wtedy wymyśliliśmy, że w tej galerii, która powstała w przerobionej stodole możemy prezentować meksykańskich artystów, ale pod warunkiem, że są bliscy w swej twórczości Juanowi Soriano. On jako takiej szkoły nie miał, bardzo nie lubił ulegać wpływom, modom, ale byli artyści, których znał i cenił ich sztukę i to dla mnie było ważne. To miejsce,  ten Ogród Rzeźb – czułem, że jestem mu to winien. Sam ogród jest zadedykowany tylko Jemu. Zmarł w wieku 86 lat i tych artystów, których prace chciałbym pokazać w galerii – na moje życie na pewno wystarczy. Zacząłem od młodych, pierwszym był Jorge Gonzales, który był jednocześnie jednym z 3 odlewników Juana, ale także rzeźbiarzem, Juan udzielał mu wielu rad, inspirował. W końcu zaczął wystawiać swoje prace – chciałem je pokazać. Drugim artystą był Xawery Wolski – Polak mieszkający w Meksyku, był sąsiadem Soriano. Juan bardzo cenił jego prace i przyjaźnili się. W tym roku zaprezentowałem Manuela Fergesa jest to artysta abstrakcyjny i także wieloletni przyjaciel Juana. Będę kontynuował te wystawy.

Ostatnią wystawą jest otwarta wraz z Ricardo Villanueva Hallal, nowo mianowanym Ambasadorem Meksyku  w Polsce, ekspozycja „Z jej albumu” – prywatnych fotografii Fridy Kahlo.

To bardzo osobiste zdjęcia, dopiero nie dawno odnalezione. Wszyscy mamy jakieś zdjęcia, które są dla nas ważne, te fotografie, były zamknięte przez ponad 50 lat. Kilka lat temu otwarto skrzynię, i upubliczniono je, to zaledwie część z odnalezionych fotografii, ilość miejsca nie pozwoliła na większą ekspozycję. Dotyczą one także Diego Rivery jej męża. Oglądając te zdjęcia wchodzimy w jej osobisty, bardzo prywatny świat – jej podróży, jej miłości, jej rodziny, jej życia. To wielkie przeżycie.

Ekscelencja Hallal podczas otwarcia, powiedział, że jest Pan wielkim przyjacielem Meksyku i prawdziwym Ambasadorem meksykańskiej kultury na świecie i że Pana zasługi dla kultury meksykańskiej są nie do przecenienia.  To samo dotyczy Pana zasług dla polskiej kultury. Dlaczego Pan to robi?

Meksyk to dla mnie drugi, najważniejszy po Francji kraj – kraj, który mnie przyjął. Jeśli chodzi o Polskę, ja nigdy nie przestałem być Polakiem, to się nie zmienia ze zmianą paszportu, bo to jest w człowieku, w jego środku, w jego duszy, dla mnie zmiana obywatelstwa wtedy, to była konieczność, ale to tylko kwestia techniczna, tam miałem inne możliwości.  Może to przychodzi z wiekiem, a może jest w człowieku cały czas gdzieś, ta chęć powrotu, jakiś sentyment, coś co gra w duszy, i budzi się w człowieku, i ta refleksja czy ja jest dobrym Polakiem? Bo może nie jestem.

To miejsce – dlaczego Owczarnia?

Pamiętam, że jeszcze jako młody chłopak chodziłem przez te pola i miedze na msze do Podkowy Leśnej. Potem to „Mazowsze” nieopodal stąd, bo w Karolinie. Te okoliczne łąki, pola, lasy.  Ale to miejsce to kompletny przypadek, kiedyś na jakieś kolacji, wyraziłem pragnienie posiadania jeszcze kiedyś jakiegoś domu na wsi w Polsce, ale jednocześnie blisko miasta,  i Krysia Janda powiedziała, że wydaje jej się, że istnieje takie miejsce, które było by dla mnie idealne, że z tego co wie nie jest na sprzedaż, ale żebym porozmawiał z właścicielką, miłą, starszą Panią. I zobaczymy co los przyniesie. Przyjechałem i … zostałem całkiem zauroczony. Zobaczyłem to, wyglądało to oczywiście zupełnie inaczej niż teraz, ale  zacząłem rozmowy z Panią Imroth – właścicielką.  To co jest teraz, te zabudowania to tylko część, było oczywiście dużo więcej, to miejsce ma swoją historię, to była i wojna i Powstańcy z Warszawy przechowywani tutaj, i składy broni ukryte w zakamarkach. Do I wojny światowej pałac, który pod koniec swojego pałacowego życia był pensją dla panien z dobrych domów. Podczas I wojny został doszczętnie zniszczony. To co widać to tylko trochę, ale mnie to zafascynowało. W tym samym czasie zmarł mój Juan i chciałem, choć jeszcze nie wiedziałem jak, ale chciałem to miejsce jakoś połączyć z Meksykiem, pomyślałem, że On – Juan może być tą klamrą spinającą, to w całość. Pani Imroth zgodziła mi się to sprzedać. Myślę, że w pewnym momencie uwierzyła chyba, że zaopiekuje się tym miejscem. Zacząłem sprowadzać rzeźby Juana z Meksyku, czyścić park, starć się odczytać dawny rysunek tego miejsca, tu nadal jest wiele pięknych, starych  drzew. Dom w którym jesteśmy to dawny dom zarządcy posiadłości, dwie stodoły i stara, piękna piwniczka. Oczywiście wymagało to wiele pracy, modernizacji, zaadaptowania i przystosowania do dzisiejszych realiów, ale zależało mi na tym aby utrzymać i zachować charakter tego miejsca. I rzeźby w ogrodzie. To był całkowicie zamierzony pomysł od początku. I zaczęło się to moje życie tutaj, mój powrót do Polski i kontynuacja tego czym żyłem tyle lat. To miejsce ze mną od początku samo wspaniale współpracowało, jakby wyczuwając moje intencje, często nie mając pomysłu spacerowałem i nagle sama odsłaniała mi się jakaś polanka albo przestrzeń, tak jakby tylko czekała na przyjęcie meksykańskiego ptaka. Ostatnie przybyły „Byk” i „Toreador” przy wjeździe. I wydaje mi się, że wystarczy, nie chcę żeby miały za ciasno, lepiej żeby każda żyła swoim życiem. Ale, żeby to teraz mogło tak wyglądać i żeby dziś można było spacerować po tym ogrodzie, musiało przejść całe życie.

Niezwykłe życie – pełne miłości do sztuki, odwagi i pasji.

Tak, czuje się szczęśliwy, i czuje się spełniony.