Juan Soriano | autoportret

js-pinturaUrodziłem się 18 sierpnia 1920 roku w Guadalajarze, w stanie Jalisco. Moimi rodzicami byli Rafael Rodriguez Soriano i Amalia Montoya Navarro. Od dziecka znany byłem jako Juan Soriano, bo przyjąłem drugie nazwisko ojca.

Matka i ojciec walczyli w meksykańskiej wojnie domowej, więc widywałem ich nieczęsto. Nasze wspólne życie było ograniczone, więc wychowywałem się otoczony trzynastoma kobietami, które wzięły na siebie obowiązek opieki nade mną: były to moje siostry, babka i ciotki. W ten czy inny sposób, wszystkie one wpłynęły na mój charakter i moje dzieło.

W dzieciństwie moja wyobraźnia rozwinęła się, gdy zacząłem się interesować malarstwem i rzeźbą. Sądzę, że moja miłość do tej ostatniej narodziła się z figurek lepionych z ciasta przez moją niańkę Mari, która chciała mnie w ten sposób zabawić. Kiedy miałem siedem lub osiem lat, sam zacząłem tworzyć zabawki; jedną z ulubionych był teatr marionetkowy z całkiem udanymi kukiełkami, nad którymi spędzałem długie godziny. Któż mógł wtedy przewidzieć, że w przyszłości zaprojektuję scenografię dla takich dzieł jak Pokojówki Jeana Geneta i Elektra Sofoklesa, ale już bez bielizny służących, sznurków, kawałków ciasta ani plasteliny.

Czasami odwiedzałem sąsiada karykaturzystę, by oglądać jak tworzy swe postaci, które kopiowałem później na czym się dało: na marginesach gazet czy na pokrywie pudełka po butach. Rysowałem również braci i siostry, dzieci mojej niańki i dowolne inne osoby. Odkryłem wówczas jaką przyjemnością jest wymyślanie obrazów z niczego; moich własnych obrazów!

Jakże wspaniałe było odkrycie, że mogłem wymyślać nieistniejące formy i kolory. Praca przybierała charakter ludyczny, a czasem stawała się obsesją. Wielu mych przyjaciół ganiło mnie za to, że w pewnym okresie rozdawałem swe prace. Zawszę odpowiadałem, że nie po to tworzę, by się wzbogacić, że sztuka traci prawdziwą wartość, kiedy zaczynają odgrywać w niej rolę pieniądze. Zawsze myślałem w ten sposób.

Myślę, że zainteresowałem się malarstwem i rzeźbą jednocześnie, ale prawdą jest, że bardzo późno zyskałem uznanie jako rzeźbiarz. Zawsze z wdzięcznością odbierałem entuzjazm bliskich mi osób, na przykład Marka Kellera, mojego towarzysza od roku 1975, i dwóch czy trzech architektów, którzy starali się na rozmaite sposoby włączyć moje prace do swych projektów.

W domu powtarzali mi, że źle skończę, że będę przymierał głodem w środowisku cyganerii. Ale tak się nie stało. Jeśli ktoś rzeczywiście ma charakter i wytrwałość, to stać go na kolejne zerwanie i rozłam, tym razem z tradycją. Również wobec niej się zbuntowałem i sądzę, że moja postawa pozwoliła wyzwolić się innym, młodszym malarzom, jak Alberto Ginorella, Vicente Rojo i Jose Luis Cuevas.

Zawsze powtarzałem, że nie ma sztuki bez podziwiającej jej publiczności. W przypadku moich prac zdarzało się, że nagle ktoś odkrywał w nich formy erotyczne i stąd niechęć jaką czuło wiele osób do ich wystawiania. Do siedemdziesiątki nie udało mi się wystawić ich w miejscach publicznych, jak Zocalo w mieście Meksyk.

Sądzę, że najlepszym wyrazem uznania, na jaki mogę liczyć jest śmierć. Nie dlatego bym nie kochał życia, ale z momentem śmierci przestanie mnie zaprzątać sztuka…